poniedziałek, 14 marca 2011

jak kameleon w ciąży

Przez wiele lat byłam chodzącym przykładem "szklanki do połowy pustej". Z lękiem w sercu, wiecznie niezadowolona z siebie, z krytykiem wewnętrznym ostrzejszym od ostrza brzytwy. Szybko ulegałam presji otoczenia w narzekaniu i wyszukiwaniu potwierdzenia, że przecież się nie da. Wolałam trzymać się pracy, w której się nie spełniałam, a później użalać się nad sobą jak mam źle, zamiast otworzyć gazetę z ogłoszeniami i zacząć coś zmieniać. Nie wiem kiedy nastąpił przełom. Nie potrafię jasno określić impulsu, który skłonił mnie do pracy nad sobą i do zmian. Po prostu stało się. Od wielu miesięcy jestem lżejsza o worek z kamieni pesymizmu, a optymizm nie waży zbyt wiele. Mam odwagę zmieniać, gdy coś mi nie odpowiada, nie płaczę, nie marudzę, tylko biorę los w swoje ręce i zmieniam kształt mojej własnej rzeczywistości. Co gdy spotykają mnie rzeczy, na które nie mam wpływu? Znajduję w nich pozytywne i konstruktywne dla mnie strony. Tak właśnie przechodzę ciążę. Zostały mi cztery tygodnie. Na wiele już nie mogę sobie pozwolić, ale na niedogodności znalazłam wytłumaczenie.

Kobieta w obecnych czasach, moim zdaniem ma przechlapane. Z jednej strony słyszy, że powinna być sobą, a On kochać ją powinien bezwarunkowo, nawet z brudem za paznokciami i tłustymi włosami. Ale z drugiej strony dostaje z każdej strony setki porad jak: ugotować pysznie, treściwie, ale dietetycznie, aby On najadł się na długie godziny, jak być perfekcyjną panią domu, ale w najmodniejszej sukience, aby podobać mu się zawsze, by miał ochotę zaraz po przyjściu z pracy rzucić się na nią w progu z namiętnymi pocałunkami. Ona mu w tym czasie pokaże nowe sztuczki zaczerpnięte wprost z poradnika Kamasutry, który studiowała, jednocześnie wkładając marchewkę do blendera, robiąc sobie pedicure i ćwiczenia na brzuch, uważając przy tym, aby nie zadławić się kolejną pigułką "suplementu diety na odchudzanie".

Nie powiem, że sama nie ulegałam tej nagonce. Ale ciąża pozwoliła mi się zatrzymać i zadać sobie kilka pytań co z tego wszystkiego wybieram i co jest mi bliskie, a co z przyjemnością odrzucę i do czego po ciąży już raczej nie wrócę. Zdałam sobie sprawę z tego, co w moich wyborach wynikało ze mnie, a co z presji otoczenia, której łatwo się poddałam.

Dzięki regułom gry ciążowej wiem, że:

1. kilkanaście kilo plus jest do wytrzymania, a brzuch coraz cięższy, stękanie i sapanie, raczej mnie bawią niż męczą. I wiem, że tęsknić będę za chwilami, gdy jak wieloryb siedziałam na kanapie i gładziłam piłkę;
2. trudności z oddychaniem to motywacja, aby wstać i poćwiczyć głębokie wdechy i wydechy;
3. suszy mnie każdego dnia jak na porządnym kacu, co nauczyło mnie pić duże ilości wody niegazowanej. Zawsze miałam z tym problem. Mój organizm potrafił przetrwać dzień na jednej porannej kawie, a teraz jestem przynajmniej odpowiednio nawilżona;
4. nauczyłam się wieczorami mniej pić, dlatego w nocy do toalety w ogóle nie wstaję. Pierwsze łazienkowanie zaliczam rano, po przebudzeniu;
5. zrozumiałam, że do szczęścia nie potrzebuję wszystkich najmodniejszych elementów z najnowszej kolekcji. Miło jest mieć jakieś modne akcenty w szafie, ale góra kilka, a nie kilkanaście. Cóż za cudowne uczucie oszczędności. Pieniądze wolę teraz przeznaczyć na nową płytę niż na nowy ciuch, bo wiem, że z tego co mam w szafie spokojnie coś fajnego wybiorę;
6. buty na obcasie - już nie jestem taka pewna czy za nimi tęsknię. Ja ich chyba wręcz nie lubię, bo przyprawiają mnie o ból kręgosłupa. Całkowicie z nich nie zrezygnuję, ale zdecydowanie ograniczę "spożycie".
7. nareszcie mogę odpuścić sobie zajęcia fitness. Przed ciążą z wielkim poczuciem winy kombinowałam co zrobić, aby poleżeć na kanapie przed telewizorem, zamiast pocić się na siłowni. Oczywiście na początku ciąży obiecywałam sobie, że jak tylko będę mogła, wrócę do ćwiczeń. Teraz wiem, że nie wrócę, bo po prostu tego nie lubię. Już znalazłam sobie zajęcia taneczne z jazzu i chętnie popływam w basenie. Może wrócę na zajęcia z jogi, bo dzięki temu przy następnej ciąży bez trudu ogolę nogi, bikini i obetnę paznokcie stóp.
8. kryzys na alkohol też już minął. Jeszcze jakiś czas temu odgrażałam się, że jak już będę mogła pić, to wyjdę z domu w piątek, a wrócę w niedzielę. Nie wrócę w niedzielę. Ja nawet w ten piątek nie wyjdę;
9. polubiłam siedzenie w domu. Wiem, że jednak do realizacji siebie, nie potrzebuję codziennego ubierania sie w "mundurek" i odbywania spotkań. Aby się dowartościować nie muszę już rzucać kreatywnymi pomysłami jak z rękawa i udawać, że śmieszą mnie żarty innych. Oczywiście mam już pewien zawodowy plan na przyszłość, ale chciałabym zacząć robić coś, co przyniesie korzyść też innym ludziom i wiem, że mi się to uda.
10. najwspanialsze jest jednak to, że mimo braku spontanicznego i wyluzowanego seksu, moich dość częstych gazów (w ciąży wszystko się rozluźnia, i nie na wszystko ma się wpływ) i ślinotoku nocnego, który spływa na poduszkę mojego męża, On nadal mnie akceptuje.

zdjęcie ze strony http://www.minikraina.pl/

8 komentarzy:

  1. Kocham Cię za ten tekst :). Popieram całą sobą. A sumie to dzięki, bo gdzieś się ostatnio zagubiłam i chyba Twój tekst pozwolił mi wrócić na właściwe tory :).

    OdpowiedzUsuń
  2. Może zaczniesz na macierzyńskim udzielać internetowych kursów poprawy samooceny :))) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratuluję "pobudki", to cudowne uczucie spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie "niczego nie muszę, mogę wszystko" :)

    OdpowiedzUsuń
  4. ja też gratuluję: postawy, przemyśleń, dojrzałości i pogody. ja chyba ciągle jeszcze waham się czy szklanka jest pełna czy pusta ale też kilka podobnych spostrzeżeń spłynęło na mnie w ciąży.
    a przy okazji z tym siusianiem w nocy to ciekawa jestem czy faktycznie do końca nie będziesz wstawać :)))))

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetne przemyślenia.
    Ja w sumie całe życie jestem taka osoba, która uważa, ze szklanka do połowy pełna jest, ale nawet ten życiowy optymizm nie ustrzegł mnie przed kryzysem wartości około 2 lata temu. Zwątpiłam w wiele rzeczy i poddałam się na kilka tygodni złym nastrojom, co ja nazywam lekkim przypadkiem depresji - lekkim, bo udało mi się z niej wyjść o własnych silach, bez pomocy jakichś większych specjalistów, dzięki właśnie takiemu m.in. podsumowaniu życiowych plusów i minusów i wyciągnięcia odpowiednich wniosków...

    Ach jak te ciąże i maluszki nas wszystkie zmieniają in plus :)))) Fajnie!

    Pozdrawiam gorąco!

    OdpowiedzUsuń
  6. Super Evelio :) a wiesz nie postrzegałam Cię jako osobę ze "szklanką do połowy pustą", w czasie naszych krótkich pogawędek w pracy to raczej ja się czułam na taką, a Ty dawałaś mi fajne rady jak ujrzeć świat w optymistycznych kolorach :) tęsknie za Tobą (za Twoimi komentarzami). Kobieta zmienną jest, ale grunt żeby zmieniać się na lepsze :) buziak Sylwia

    OdpowiedzUsuń
  7. Bo tak naprawdę my nic nie musimy i nikt nie ma prawa wymagać od nas bycia idealną matką, żoną i kochanką, a jednocześnie fantastyczną kucharką, radosną i spełnioną w pracy i mieć czas jeszcze sprzątać, prasować itp.. tak... nie musimy nic, lecz... jeśli my tego nie zrobimy to kto? xxx

    OdpowiedzUsuń
  8. Oj kochana jednoczę się z Tobą w 100%!!!
    Mam dokładnie takie same odczucia i przemyślenia. Bo dzięki tej dyni połkniętej też gdzieś znalazłam właściwą drogę.

    Powiem Ci jeszcze w sekrecie, że ciąża to jedynie taki przedsmak, przystawka taka...
    prawdziwy przełom nasępuje, kiedy spojrzysz swojemu ssającemu cyca Twego dziecięciu w twarzyczkę piekną i poczujesz tak ogromne uczucie szczęścia, że nie da się go opisać słowami...I wtedy już nic innego nie jest ważne.

    OdpowiedzUsuń