środa, 12 września 2012

wpuszczona w maliny

Gdybym miała podsumować w kilku słowach moje małżeństwo, to oprócz standardowego słowa "miłość", bez którego nie wyobrażam sobie budowania szczęśliwej rodziny, wybrałabym jeszcze: wolność, akceptacja i szacunek. Mój mąż w tym zakresie słownym zdaje egzamin na piątkę. Ja natomiast walcząca z kobiecymi lękami oraz kompleksami, hormonami przed i po, ciążowymi nastrojami, po porodowymi stanami, staram się jak mogę ukończyć rok z czerwonym paskiem na świadectwie. Wydaje mi się, że mało w naszym związku pytań: "gdzie byłeś?", "z kim?", "po co?", zakazów, nakazów, wypominek. I dobrze mi z tym, bo wbrew pozorom nie czuję się niepoinformowana, a sama otrzymuję dużo swobody i akceptacji dla moich często dziwacznych pomysłów. Na tyle ufam mojemu mężowi, że jawnie pozwalam mu się wpuszczać w maliny...

Czwartek, wrzesień, ciemno już i przejmująco zimno, mąż nie wraca dość długo z plażówki, na którą regularnie wybywa do kumpla z osobistym boiskiem. Gdy w końcu wrócił, nie wytrzymałam i zapytałam, gdzie był tak długo, bo naiwna nie jestem i nie uwierzę, że grali w takich warunkach. Kris z zadowoleniem wyciąga plastikowe pudełeczko i oznajmia z dumą: zbierałem maliny. I w to z rozbawieniem naiwnie mu uwierzyłam.



czwartek, 6 września 2012

czas przystosowania

Godzina 15.15. Odbieram JJ ze żłobka. Płacze nieszczęściem pozostawienia. Wychowawczyni z wyrzutem kwituje, że dziecko w takich warunkach nie przyzwyczai się do nowości, skoro mąż mój przyprowadził go o godzinie 15.00! Z niepokojem w sercu robimy zakupy. Dzisiaj na obiad rosół, więc kupujemy włoszczyznę. Co ta włoszczyzna ma do całości? Nie wiem. Ale podświadomość idealnie podsumowała czas, który był przed nami. Od początku września łączę się emocjami nicią porozumienia ze wszystkimi mamami, które pierwszy raz oddały dziecko do żłobka, przedszkola lub szkoły. Gdyż niezależnie od wieku trudy rozstania, lęk przed porzuceniem i nowością, są zawsze takie same. W tym roku zapach późnego lata zmieszany z zapachem owsianki czuję intensywnie jak nigdy dotąd. I chyba już zawsze kojarzyć go będę ze łzami Kubusia po przekraczaniu progu żłobkowego domku, łzami i żalem podczas odbierania, myślą o tym, że trudno mu się zasypia na drzemkę, bo ktoś może zapomnieć, że śpi z misiaczkiem przytulaczkiem, strachem o to, że nie je i o to, że inne dzieci go skrzywdzą, nocami przerywanymi pochlipywaniem. I trwamy w tym procesie adaptacyjnym i staramy się jakoś sobie z tym radzić. Bo JJ mimo płaczu, który jest okazywaniem emocji, bawi się, wcina wszystko, czaruje młodą "ciocię", która przed drzemką głaszcze go po główce i podaje misiaczka, w domu odważniej niż dotąd wchodzi wszędzie, gdzie tylko może, szuka pilota pod poduszkami kanapy i oznajmia co chwilę zdziwiony "nie ma, nie ma!", przytula się i robiąc dziwne miny celowo nas rozśmiesza, czując, że to rodzice bardziej niż on potrzebują wsparcia. Nasz mini przedszkolak z kupionym specjalnie na tę okazję plecaczkiem...dla rodziców!




fot. Evelio