Wieczorem wróciłam do domu i od progu oznajmiłam Krisowi: "jestem niezrównoważona emocjonalnie!". Spędziłam trzy minuty w garażu, w samochodzie, słuchając piosenki i ocierając łzy z policzków. Te łzy wywołała myśl, że świetny to kawałek dla chłopców, na pewno im się spodoba. Trzy dni wcześniej do głowy nie przyszłoby mi ronić łez, gdyż szczęśliwa byłam, że wytrzymałam dwa tygodnie wakacji żłobkowych. Wszystko zeszło na dalszy plan, liczyły się tylko dzieci, ich potrzeby, wspólne drzemki, wypady nad jezioro, przełamanie piaskowej fobii, kąpiele w fontannie, śpiewanie "nosa, nosa, mata, aj aj", gotowanie dla Kubusia, kotleciki, placuszki, tarta z truskawkami, pierwsze smaki dla Kamilka i duma, że nawet kalafiorka i brokuły ze smakiem zaakceptował, polegiwanie do dziesiątej i pidżamowanie do obiadu. I gdy tylko pomyślałam, że super ten czas nam mija, otworzyłam drzwi nowego dnia z gorączką w dwupaku, ciągłym marudzeniem Kulki i wieczną, niczym niekończąca się opowieść, sraczką Kuby. Do tego okazało się, że jeszcze wiele muszę się nauczyć, bo dziecku na problemy żołądkowe rosół podałam. I gdy do domu wracałam z antybiotykami, kisielkiem, biszkoptami, ziemniakami i marchewką do ugotowania, a w myślach zastanawiałam się jak pogodzić rozwolnienie JJ'a z wietrzeniem jego pupy, bo od setnego przewijania dostał odparzeń usłyszałam: "a-wimoweh, a-wimoweh a-wimoweh, a-wimoweh, a wimoweh, a-wimoweh a-wimoweh, a-wimoweh, in the jungle the mighty jungle the lion sleeps tonight, in the jungle the quiet jungle the lion sleeps tonight..." i to było dla mnie zbyt wiele.



