Gdybym miała podsumować w kilku słowach moje małżeństwo, to oprócz standardowego słowa "miłość", bez którego nie wyobrażam sobie budowania szczęśliwej rodziny, wybrałabym jeszcze: wolność, akceptacja i szacunek. Mój mąż w tym zakresie słownym zdaje egzamin na piątkę. Ja natomiast walcząca z kobiecymi lękami oraz kompleksami, hormonami przed i po, ciążowymi nastrojami, po porodowymi stanami, staram się jak mogę ukończyć rok z czerwonym paskiem na świadectwie. Wydaje mi się, że mało w naszym związku pytań: "gdzie byłeś?", "z kim?", "po co?", zakazów, nakazów, wypominek. I dobrze mi z tym, bo wbrew pozorom nie czuję się niepoinformowana, a sama otrzymuję dużo swobody i akceptacji dla moich często dziwacznych pomysłów. Na tyle ufam mojemu mężowi, że jawnie pozwalam mu się wpuszczać w maliny...
Czwartek, wrzesień, ciemno już i przejmująco zimno, mąż nie wraca dość długo z plażówki, na którą regularnie wybywa do kumpla z osobistym boiskiem. Gdy w końcu wrócił, nie wytrzymałam i zapytałam, gdzie był tak długo, bo naiwna nie jestem i nie uwierzę, że grali w takich warunkach. Kris z zadowoleniem wyciąga plastikowe pudełeczko i oznajmia z dumą: zbierałem maliny. I w to z rozbawieniem naiwnie mu uwierzyłam.